Spalarnia rozwiązałaby problem nie tylko elektrociepłowni, ale i Zakładu Utylizacji Odpadów, któremu kończy się miejsce na składowisku w Woli Suchożebrskiej, a to, co po przesortowaniu wymaga spalenia, musi wozić kilkaset kilometrów do cementowni w Chełmie. Płaci tam za utylizację każdej tony około 600 zł, a szacuje się, że spalarnia w siedleckiej elektrociepłowni mogłaby zbić ten koszt o blisko połowę.
Siedlce nie są pierwszym ani jedynym średniej wielkości miastem, które przymierza się do takiej inwestycji. O tym, że spalanie odpadów komunalnych jest przyszłością dla lokalnych ciepłowni i elektrociepłowni, mówiono na XXII Ogólnopolskim Kongresie Energetyczno-Ciepłowniczym „Powerpol”, który odbył się pod koniec stycznia w Warszawie. Również Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej wspiera takie inwestycje, oferując dotacje na 50 procent kosztów. Stąd wizyta studyjna w Białymstoku, który spalarnię już zbudowało i dziś korzysta z jej owoców.
Jak się za to zabrali?
W Białymstoku budowa spalarni była elementem znacznie większego przedsięwzięcia, finansowanego z pieniędzy unijnych (program „Infrastruktura i Środowisko”) i pożyczki NFOŚ-u. Na zintegrowany system gospodarki odpadami dla aglomeracji białostockiej złożyła się budowa nowego składowiska, sortowni, kompostowni oraz właśnie spalarni.
Sama spalarnia kosztowała 333 mln zł netto. Zaprojektowano ją na 120 tys. ton rocznie, co zaspokaja potrzebny miasta oraz dziewięciu okolicznych gmin, które na etapie planowania zadeklarowały chęć dostarczania swoich odpadów. Niewielkie wolne moce przerobowe są oferowane klientom z dalszych okolic.
„Od pomysłu do przemysłu” droga była daleka. Wniosek o decyzję środowiskową skierowano we wrześniu 2009 roku, a gotowy zakład zaczął rozruch sześć lat później, we wrześniu 2015 roku. Po formalnym przejęciu zaczął normalnie pracować w lutym 2016. Sama budowa to tylko 25 miesięcy. Pozostały czas pochłonęło załatwianie pozwoleń, załatwianie pieniędzy, a przede wszystkim odpieranie licznych protestów i skarg. Alina Pisiecka, wiceprezes prowadzącej spalarnię spółki „Lech”, naliczyła ich łącznie aż 44: – Odwołania składano od czego się tylko dało: od decyzji środowiskowej, decyzji lokalizacyjnej i od pozwolenia na budowę. Przechodziliśmy wszystkie instancje: od Samorządowego Kolegium Odwoławczego, poprzez Wojewódzki Sąd Administracyjny, do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Składaliśmy nawet wyjaśnienia samej Komisji Europejskiej. Wszystkie protesty zostały odrzucone jako bezzasadne, ale wydłużyły nam proces inwestycyjny o co najmniej dwa lata – wspomina prezes Pisiecka. I dodaje, że protesty skończyły się po uruchomieniu zakładu, kiedy można się było na własne oczy i nos przekonać, że jego wpływ na otoczenie jest praktycznie niezauważalny.
Rzecznik spółki, Zbigniew Gołębiewski mówi, że rozwiewanie obaw mieszkańców miasta i okolicy potraktowano bardzo poważnie: – Szczególnie w pierwszych latach przyjmowaliśmy masę wycieczek. Robimy to do dziś, dodatkowo kilka razy do roku organizujemy dni otwarte i pikniki połączone ze zwiedzaniem zakładu. Musimy spełniać bardzo wysokie wymagania, mamy ciągły monitoring naszych emisji, jesteśmy pod stałym nadzorem Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska i to wszystko pokazujemy.
Jak to działa?
Do białostockiej spalarni odpady trafiają dwoma strumieniami. Pierwszy to resztki po odzysku surowców wtórnych. Śmiecie zbierane selektywnie przez mieszkańców trafiają do sortowni i kompostowni, gdzie wyciąga się z nich wszystko, co nadaje się do ponownego przetworzenia. Pozostałości, które nie kwalifikują się jako odpady niebezpieczne i mają wartość opałową powyżej 6 MJ/kg, są przywożone do spalarni. Drugi strumień to zwykłe śmiecie zmieszane. Od mieszkańców zależy, czy nie znajdzie się tam nic szczególnie szkodliwego, choć kierownictwo zakładu podkreśla, że nie zdarzyły się jej przekroczenia norm. Spalarnia nie przyjmuje natomiast osadów z oczyszczalni ścieków.
Śmieciarki po zważeniu wjeżdżają do hali wyładunkowej. W tym dużym pomieszczeniu utrzymywane jest podciśnienie zapobiegające wydostawaniu się na zewnątrz nieprzyjemnego zapachu. Zawartość pojazdów jest zsypywana do tzw. bunkra. Bunkier może pomieścić taką ilość odpadów, by spalarnia mogła przyjmować je nawet podczas dwutygodniowych przerw technologicznych (organizowanych zwykle dwa razy w roku). Śmiecie z bunkra przerzuca się do pieca, gdzie są spalane w sposób ciągły. Olej opałowy służy tylko do rozruchu, czyli wstępnego podgrzania pieca. Kiedy osiągnie on 850 stopni Celsjusza, dalszy proces odbywa się już tylko dzięki energii zawartej w samych odpadach. Temperatura rzędu 1000 stopni zmniejsza ich objętość aż 15-krotnie, a masę 3-krotnie. Unieszkodliwia też większość szkodliwych substancji, choć potem spaliny przechodzą jeszcze wielostopniowe oczyszczanie. Związane z tym procesem instalacje zajmują blisko połowę objętości całego wielkiego budynku. W efekcie to, co wychodzi z komina, mieści się w obowiązujących normach z dużym, kilkukrotnym zapasem.
Co się dzieje z resztkami? Lekki popiół nie może trafić od razu na składowisko, bo rozwiałby go wiatr. Dlatego wcześniej miesza się go z wodą i cementem, ładuje do wielkich worków i dopiero w takiej utwardzonej postaci wywozi. Żużel po wypłukaniu resztek popiołu nie jest już szkodliwy. Póki co on również trafia na składowisko, ale prowadzone są badania w kierunku jego wykorzystania w budownictwie drogowym w charakterze podbudowy.
Energia za darmochę
Spalarnia w Białymstoku wytwarza również ciepło i prąd. Ciepło z pieca podgrzewa do 400 stopni parę wodną, która obraca turbinę z generatorem prądu. Potem energia przez wymienniki i kilkusetmetrową magistralę trafia do miejskiej sieci ciepłowniczej. Jej ilość jest dopasowana do pory roku, a także do produkcji należącej do firmy Enea białostockiej elektrociepłowni. Zimą ze śmieci powstaje 17,5 MW ciepła, a latem około 5 MW. Produkcja prądu to 44-50 tys. MW rocznie.
Cena odpadów zmieszanych na bramie wynosi aktualnie 330 złotych za tonę (w Warszawie jest to 2-3 razy tyle, a w Chełmie – prawie 2 razy tyle). Zapewnia to okolicy w miarę tanie pozbywanie się śmieci, a spalarni daje pieniądze na spłatę pożyczki z NFOŚ-u, bieżące utrzymanie oraz amortyzację.
Wnioski dla Siedlec
Spalarnia w Siedlcach ma się pod wieloma względami różnić od tej w Białymstoku. Ma unieszkodliwiać pięć razy mniej odpadów. Nie musi być uzupełniana o sortownię i kompostownię, bo takie instalacje działają w Woli Suchożebrskiej koło Siedlec już od kilkunastu lat. Nie będzie też musiała dogadywać się z zewnętrznymi partnerami co do wielkości produkcji ciepła i prądu, bo ma być po prostu częścią elektrociepłowni. Odmienny ma być też model jej finansowania: jeśli inwestycja zostanie podjęta, podstawą nie będą środki unijne, ale krajowe, pochodzące z NFOŚiGW.
To, co z doświadczeń Białegostoku warto „pożyczyć”, to polityka informacyjna. Budowa spalarni odpadów praktycznie wszędzie spotyka się ze społecznym oporem, dlatego warto już zawczasu przekonywać wszystkich, którzy obawiają się o swoje zdrowie i czystość środowiska. Nowoczesna technologia zrywa z wyobrażeniami o śmierdzącym trującym dymie, a im wcześniej zacznie się to pokazywać i powtarzać, tym większa szansa na skrócenie procesu inwestycyjnego o czasochłonne zmagania w sądach.
Pozostaje tylko żałować, że we wtorkowej wizycie studyjnej uczestniczyli ci, którzy i tak są zwolennikami takiej inwestycji. Prezydent miasta, prezesi PWiK i PE, naczelnik wydziału gospodarki komunalnej oraz trójka radnych (Maciej Drabio, Roman Ignaciuk, Monika Polak), którzy i wcześniej nie zgłaszali fundamentalnych wątpliwości, a tylko chcieli się czegoś więcej dowiedzieć – to było w gruncie rzeczy przekonywanie przekonanych. Większy efekt mógłby przynieść wyjazd przedstawicieli organizacji społecznych zainteresowanych ochroną środowiska oraz oponujących przeciw spalarni radnych. Może skorzystają z następnej okazji…


Więcej zdjęć >> TUTAJ <<
AB [MSz]